Są takie książki, które poszerzają perspektywę. Opowieści o doświadczeniach, do których często trudno jest nam się odnieść, jeśli same ich nie przeżyłyśmy. Historie pozbawione oceny i uogólnień. Surowe, dosadne, bez filtra. Jak życie.
I taki jest właśnie “Ślad po mamie” Marty Dzido. To opowieść o aborcji zawężona do tej jednej jedynej osoby, której najbardziej dotyka. Bez polityki i rozważań o moralności wyborów. Wznowiona po ponad dwudziestu latach nie traci niczego na swojej aktualności.
Anna ma 18 lat i zachodzi z Grześkiem w ciążę. Chociaż tak naprawdę Grześka mogłoby w tej historii nie być, bo pojawia się tylko po to żeby sfinansować aborcję pieniędzmi “starego”. Anka ciążę usuwa. I próbuje żyć dalej.
W “Śladzie po mamie” jest dużo fragmentów, które mnie zatrzymały. Na przykład te o mamie Anki, która sama zaszła w ciążę mając 18 lat. Mamie, która rok temu wyprowadziła się wraz z nowym partnerem do willi na Saskiej Kępie. Bo uznała, że jej 18-letnia córka “powinna zacząć żyć sama, mieć więcej swobody, żeby nie popełnić błędów, które ona popełniła.”
I te o Milenie, przyjaciółce Anki, “niedojrzałej gówniarze, której przydarzyło się nagle zbyt wiele przykrych sytuacji”. Przerażonej nastolatce uciekającej w narkotyki, żeby przestać czuć i pamiętać.
I myślę sobie, że “Ślad po mamie” jest też o samotności. O tym, że w najtrudniejszych chwilach w życiu, gdy trzeba podjąć niełatwe i ważne decyzje często zostajemy z naszymi wyborami (i ich konsekwencjami) zupełnie same.
Bardzo dobrze mi się czytało. Oraz: totalne lowe za idealny klimat lat dwutysięcznych w Warszawie. Przeniosłam się w czasie.