Książka, która przeorała mnie emocjonalnie.
Karin Smirnoff w jednym z wywiadów powiedziała, że pisząc tę powieść starała się „przekuć ból w literaturę i opowiedzieć jakim jest uczuciem”. I udało jej się to doskonale. „Pojechałam do brata na południe” to pierwszy tom trylogii o rodzinie Kippów dotkniętej każdą z możliwych tragedii, które można sobie wyobrazić.
Jana wraca do rodzinnej wsi, żeby pomóc pozbierać się pogrążonemu w alkoholizmie bratu. Sprzątając jego życie zderza się z własną przeszłością, wraca do wydarzeń naznaczonych cierpieniem i przemocą, i odkrywa głęboko skrywane sekrety. Jest źle, a za każdym kolejnym rozdziałem jeszcze gorzej. Do tego forma powieści (brak przecinków i wielkich liter) zmusza do maksymalnego skupienia, bo decydujące dla fabuły fakty bywają rozrzucone w z pozoru monotonnym tekście.
Nie czytałam jeszcze tak świetnej i jednocześnie tak porażająco bolesnej powieści.
Ciekawostka: pierwszy rozdział Brata Karin napisała, żeby dostać się kurs kreatywnego pisania na uniwersytecie w Lund.
PS. To pierwsza część trylogii o rodzinie Kippów. Pozostałe dwa tomy są już również dostępne i równie dobre.